Fragmenty

W tym samym czasie w Savoyu

Krople deszczu biły uporczywie w szybę okna apartamentu na drugim piętrze.

Mimo wszystko denerwował się.

Nie chciał się do tego przyznać, ale niepewność co do pokazu sztucznych ogni wybiła go z dobrego samopoczucia. I choć wykonywał już porównywalne misje w niejednej europejskiej stolicy, to jednak tym razem nie potrafił odciąć się od myśli o niesprzyjających warunkach. Ulewa za oknem bynajmniej nie słabła, a powierzchnią sporych kałuż na nierównej ulicy targał dodatkowo porywisty wiatr. Nie wróżyło to najlepiej szansom oddania celnego strzału.

Pocieszał się, że do pokazu musi dojść, skoro na rozległym trawniku przy fontannie operowej krzątają się jacyś bliżej niezidentyfikowani ludzie. Ustawiane przez nich z dużym trudem konstrukcje przypominały coś w rodzaju instalacji pirotechnicznych, w panującym wszakże półmroku „Adler” nie miał absolutnej pewności. Bardziej domyślał się, niż wiedział. I na tym budował swoją nadzieję.

Tkwił z bronią przy oknie ciemnego apartamentu, spoglądając coraz natarczywiej na tarczę swojego zegarka z fosforyzującymi wskazówkami. Zdawał sobie sprawę, że kiedy już będzie musiał oddać strzał lub strzały, zostanie mu na to ledwie kilka-kilkanaście sekund. Tylko na tak krótki czas mógł otworzyć płachtę okna i wysunąć z niego krótką lufę „Truppo Speciale”, by już na wstępie uniknąć  dekonspiracji. Oddanie strzałów w sposób niezauważony z zewnątrz było warunkiem jego udanej ewakuacji z budynku hotelu. Tę trasę miał już opracowaną w najmniejszych detalach”.


„W końcu 1938 roku Fiedler wzbudza w stolicy powszechne zainteresowanie. Gdziekolwiek pojawi się czterdziestoczteroletni, postawny literat z charakterystycznym zawadiackim wąsem, natychmiast ustawia się wokół niego wianuszek miłośników, a zwłaszcza miłośniczek jego zamorskich przygód, rozpropagowanych szeroko przez prasę i książki. Skrycie kocha się w nim niejedna warszawianka.

– To był przystojny mężczyzna, opromieniony swoimi zamorskimi wyprawami. To było właśnie wtedy dziwne: poznaniak, w młodości rzeczowy handlarz jajkami motyli, podbił Warszawę. Dlatego budził ciekawość pań – komentuje Adam Kochanowski, wieloletni dziennikarz kulturalny Polskiego Radia i TVP i dobry znajomy Fiedlera w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Któregoś jesiennego dnia 1938 roku w warszawskiej kawiarni „Zodiak” przy ulicy Traugutta niemal wpada na Fiedlera wybitna artystka plastyczka Zofia Stryjeńska. Jej obrazy, Wędrowców i Grajka, Fiedler widział na MS „Piłsudskim”.

„Nagle spostrzegłam przed sobą wśród tłumu publiczności faceta o żółtych zębach i rybich oczach, od którego uderzały na mnie tak silne promienie intelektualne, że zdrętwiałam jak apostołowie w Przemienieniu Pańskim na wzgórzu, gdy zawołali: »Panie, pozwól nam tak pozostać, bowiem czujemy błogość niewypowiedzianą«” – zapisała czterdziestosiedmioletnia wówczas Stryjeńska w pamiętnikach.

Dowiedziawszy się, że facet o rybich oczach to ów słynny Fiedler, którego książkami tak się zachwycała, a który wrócił był właśnie z Madagaskaru, by napisać o nim kolejną książkę, błyskawicznie zapoznaje się z pisarzem i zaprasza go na obiad. „Duch mój przystroił się w sosnowe gałązki »żywicą pachnące«, a »ryby śpiewały w Ukajali« wielkie Alleluja” – wspominała.

Umalowana i pachnąca chanel nr 5 Stryjeńska z wrażenia spóźnia się na obiad. Ale wymarzone spotkanie nie przebiega po jej myśli. „Myślał, że naciął się na wampa szukającego podniety zmysłowej, i naopowiadał mi relacji o swoich miłościach w egzotycznych krajach. Do słowa mi przyjść nie dał, a o niczym innym nie mówił, tylko o świństwach, czego okropnie nie lubię” – zanotowała zniesmaczona Stryjeńska. „Tak mnie to zgasiło, a potem wściekło, że zaraz po pożegnaniu poleciałam jak zraniona do Polyhymnia i posłałam pierwszego napotkanego koleżkę do drogerii po kilka paczek prezerwatyw”.

Opakowany w różową bibułkę, przewiązaną złotym sznurkiem prezent wraz z wiązką kwiatów został doręczony, jak napisała Stryjeńska, „pracowitemu erotycznie pisarzowi z życzeniami dalszych sukcesów”.

Fiedler odpowiada w swoim stylu: przysyła Stryjeńskiej orchideę i list. „Jestem niezmiernie wdzięczny za prezent i kwiaty, wystarczy mi to jednak na bardzo krótko” – pisze.

I zaprasza ją do Simona na kolację w towarzystwie kilku przyjaciół.

***

Czasy – a może raczej rządzący – wymagają od ludzi kultury jasnego określenia się. W maju 1950 roku Fiedler dołącza z gronem poznańskich literatów – Eugeniuszem Pauksztą, Stanisławem Hebanowskim, Romanem Brandstaetterem i Egonem Naganowskim – do apelu II Światowego Kongresu Obrońców Pokoju, zorganizowanego w listopadzie 1950 roku w Warszawie z dużym rozgłosem propagandowym. Kongres potępia Amerykanów i Brytyjczyków, zaangażowanych w wojnę w Korei. Do Warszawy przybywają komunizujący intelektualiści z 22 krajów świata, między innymi chilijski pisarz Pablo Neruda, włoski socjalista Pietro Nenni, Heriberto Jara z Meksyku, Francuz Gabriel d’Arboussier czy Ives Farge, francuski laureat Międzynarodowej Nagrody Stalinowskiej. Za wszystkim stoi interes propagandowy ZSRR. Kongres ma wywierać presję na kraje zachodnie, by ograniczyły wydatki na zbrojenia.

Fiedler musi zdawać sobie sprawę z tego, w czym uczestniczy. „Głos Wielkopolski” drukuje jego osobiste stanowisko: „Wielką ideą obecnej epoki jest pokój. A raczej obrona pokoju. Kilka tysięcy prowodyrów na kluczowych stanowiskach swego ginącego świata – widząc, że nieodmienny bieg historii zagraża ich dotychczasowym przywilejom – prowodyrów ogarniętych szałem desperatów – chciałoby wplątać w nową wojnę resztę ludzkości, przeszło dwa miliardy ludzi. Od świadomości i postawy tych dwóch miliardów ludzi zależeć będzie, czy zezwolą na to, by się wzajemnie zabijać w niewłaściwym interesie, dla dobra wrogiej sobie garstki podżegaczy”.

Wiosną 1951 roku Fiedler wchodzi w skład Obywatelskiego Wojewódzkiego Komitetu Obchodów 1 Maja. W maju 1951 roku uczestniczy w Poznaniu w konferencji pracowników nauki, kultury i sztuki poświęconej Narodowemu Plebiscytowi Pokoju. „Gazeta Poznańska”, organ PZPR, w relacji z konferencji przedstawia go jako „delegata” Komitetu Wojewódzkiego partii – choć Fiedler do PZPR nie należy.

W październiku 1952 roku Fiedler uznaje, że powinien jeszcze mocniej dostosować się do nowych oczekiwań i zaangażować po stronie socrealistycznej rzeczywistości. Na łamach „Nowej Kultury” składa osobliwą samokrytykę własnej twórczości: w tekście Rękojmia dobrego jutra przyznaje, że w jego wcześniejszych książkach podróżniczych „obraz spraw ludzkich, a więc stosunków politycznych, gospodarczych, etnicznych, kulturalnych przedstawiał się mętnie, opacznie, wręcz kłamliwie”. Tłumaczy, że przebywał w koloniach zachodnich mocarstw, przyjmując ich punkt widzenia. „Kto przemierzał szlaki owego rozkładającego się świata, kto własnym doświadczeniem doznawał jego matactw (…) ten ze szczególnym zrozumieniem, więcej: ze szczególną miłością i podziwem odczuwa to, co dzieje się u nas w Polsce – tworzenie się nowego, lepszego świata. Nie jest to łatwe tworzenie i nie ma tu bukolicznych sielanek, bo jakże by miało być, kiedy toczy się walka – twórcza, pokojowa walka – o tak wysoki cel, jakim jest przebudowa człowieka na lepszą istotę i stworzenie mu sprawiedliwych podstaw gospodarczych? Czego nie ma w tamtym, ginącym świecie, tu u nas jest: uczciwy plan, jasna droga. A na tej drodze wznoszą się czytelne dla wszystkich, krzepiące drogowskazy: Plan 6-letni, uchwalenie Konstytucji, Front Narodowy, wybory do Sejmu” – pisze Fiedler.

Swój felieton kończy obrazkiem z podróży pociągiem do Poznania. Wspomina o potężnych zakładach im. Stalina i „nowej dumie budownictwa socjalistycznego: olbrzymiej fabryce maszyn rolniczych”. Te zakłady nazywa „rękojmią dobrego jutra” dla niego i jego rodziny.

Na pewno wie, że najlepszą rękojmią dobrego jutra dla niego i rodziny jest ten felieton.



Poznań, wtorek 30 czerwca 1931 roku wieczorem

Profesor uchylił okno, wpuszczając do swojego gabinetu rześkie, wieczorne powietrze znad Świętego Marcina. Stukot końskich kopyt mieszał się z głuchym pomrukiem silnika automobilu. Miasto kładło się z wolna do snu. Zapowiadała się ciepła noc, ale naukowiec nie myślał jeszcze o odpoczynku. Zamiast tego podszedł do biurka i pochylił się nad kartką pełną tajemniczych wykresów i obliczeń.

– Ach, że też tego wcześniej nie zauważyłem… – mruknął nagle sam do siebie i zasiadł w głębokim fotelu, chwytając znowu za niedawno odłożone pióro.

Na jego skupionej twarzy pojawił się uśmiech zawodowej satysfakcji. Wolną dłonią poczochrał falę siwych włosów nad czołem, a prawą – skreślił kilka wcześniej zapisanych linijek i zapisał nowe, z wigorem i pasją zdradzającą prawdziwą przyjemność. Mimo niemal 59 lat kochał te wieczorne szarady, lubił przed powrotem do domu pogimnastykować mózg, zanim znowu popadnie on w rodzaj bezwładu. Funkcje eliptyczne, rachunek różniczkowy czy teoria szeregów – to były jego ukochane poletka. Gdy nad nimi siadał z piórem w dłoni, świat za oknem przestawał dla niego istnieć. „Istota matematyki zawiera się w jej wolności” – doskonale pamiętał tę myśl Georga Ferdinanda Cantora. Tyle że w jego wykonaniu istota matematyki zawierała się w wielogodzinnym zniewoleniu – nad biurkiem i zadaniem. Czuł się wolny dopiero wtedy, gdy strumień świadomości gdzieś w tyle głowy pozwalał mu pokonać nawet najtrudniejsze logiczne zakręty.

Szlachetny obłęd zwany matematyką opanował go również tego letniego wieczoru. Pochylony nad biurkiem i pochłonięty rozwiązaniem nawet nie usłyszał dziwnego stukotu, dobiegającego gdzieś zza ściany. Bo też nikt lub nic nie było w stanie oderwać go od zagadki, za którą właśnie się zabrał. Zaaferowany bliskością sukcesu nie zwrócił uwagi na coś jakby szuranie, czy może raczej szmery, które dochodziły gdzieś zza jego pleców, z jednego z kątów jego przestronnego gabinetu.

Zamiast tego machnął ręką, jakby odganiał niewidoczne stado komarów i szybkim ruchem włączył ażurową lampę, stojącą w rogu biurka. Światło rozbiegło się po ścianach jak rozbita mozaika, nie odrywając go wszakże od zadania.

– A gdyby tak jeszcze… – szepnął i z radości puknął się wolną dłonią w czoło.

Zupełnie, jakby chciał powiedzieć:

– Ależ z ciebie matołek, Zdzisiu! Ależ matołek!

Szuranie i ciche szmery zostały gdzieś za nim… Ignorował je zupełnie, nie odrywając wzroku i myśli od królowej nauk. Już był przecież tak blisko! Rozwiązanie zdawało się na wyciągnięcie ręki…

Gdyby choć na moment odwrócił się w stronę, z której dobiegały dziwne odgłosy, zdziwiłby się niepomiernie. A jednak nie pozwolił rozproszyć swoich myśli.

Tego lipcowego wieczoru był to jego jedyny błąd.

Zrozumiał to jednak za późno.

O wiele za późno.



 

Chwilę później sto metrów dalej, Warszawa, na ul. Moniuszki 2

Oficer przebiegł szybkim wzrokiem krótką notkę.

– Proszę tu poczekać – rozkazał i ruszył do saloniku, tłukąc szablą po podłodze.

W progu saloniku stuknął obcasami i zameldował:

– Łącznik z Poznania na wezwanie!

– Dawać go tu szybko! – przejęty Jęczkowiak usłyszał gromką komendę.

Osobliwy oficer z szablą machnął na niego ręką. Poznaniak ruszył rezolutnie przed siebie. Gdy wszedł do salonu, omiótł go szybkim spojrzeniem.

Piłsudskiego poznał natychmiast – po czarnym sumiastym wąsie. Komendant był w mundurze, siedział w głębokim fotelu, obok niego stali Styk i młody Rudnicki. Ten ostatni, z wąsem stylizowanym na Piłsudskiego, uśmiechnął się ukradkiem do Jęczkowiaka. A może nawet dla dodania otuchy mrugnął do niego okiem?

Jęczkowiak stanął na baczność i zasalutował. Przez głowę przeleciała mu myśl, że jeszcze miesiąc wcześniej razem z druhem Wierzejewskim klecili misternie akcję, która miała odbić Piłsudskiego z więzienia…

– Kanonier Józef Gabriel Jęczkowiak z pe-o-wu zaboru pruskiego melduje się na rozkaz! – wyrecytował jak z nut.

Dopiero teraz mógł spojrzeć na Piłsudskiego. Komendant miał szarą, przemęczoną twarz i zaczerwienione, podkrążone oczy. Znać po nich było męczącą podróż z Niemiec i trudy ostatnich dni. Nerwowo targał prawą dłonią koniec wąsa, uważnie wpatrując się w przybysza. Raz czy dwa zakaszlał, przyciskając lewą dłoń do piersi.

Pod ciężarem jego wzroku Jęczkowiak stracił nieco odwagi. Stał jednak w oczekiwaniu na rozkazy.

– Powiadają mi, że macie pod komendą już kilkuset chłopa – odezwał się Piłsudski.

– Melduję posłusznie, że ponad dwustu. Wszyscy zgrupowani w dziesiątkach, czekają na polecenia.

– Skąd nimi kierujecie?

– Z kwatery na Żurawiej, panie komendancie.

– Wszystko w ścisłej konspiracji?

– Tak jest!

Komendant podniósł się z fotela i stanął przed Jęczkowiakiem. Byli podobnego wzrostu, więc ich spojrzenia zbiegły się w jednej chwili. Spojrzenie Piłsudskiego było dogłębnie świdrujące, niemal bolesne. Młody łącznik z Poznania powstrzymał jednak pierwszy odruch i ani drgnął powieką.

– Zuchy-chłopaki! – pochwalił go Komendant. – Takich nam teraz trzeba! Właśnie takich!

Szybkim krokiem obszedł Jęczkowiaka dookoła, wpatrując się w niego jak w żołnierza, którego musi wysłać natychmiast na pole minowe.

– No dobrze – powiedział. – A czy tą waszą organizacją możecie wywołać rewolucję w całym garnizonie warszawskim?

Jęczkowiak poczuł, że drży mu policzek. Nie spodziewał się pytania sformułowanego tak wprost. I tak nagle. Takiego pytania!

– Czy… Czy pan Komendant mógłby mi wytłumaczyć, co należy rozumieć jako rewolucję? – zapytał przytomnie.

– A to ci chwat! – Piłsudski aż klasnął w dłonie, wyraźnie rozbawiony. – Takich lubię! Nie udaje, że czegoś nie wie albo nie rozumie, tylko dopyta przełożonego! A to dobre, to dobre…

Komendant znowu zrobił kilka kroków, tym razem tam i z powrotem, po czym zatrzymał się znowu przed poznaniakiem i położył dłoń na jego ramieniu.

– Musisz wiedzieć, przyjacielu, że cesarstwo niemieckie jest w tej chwili jak trup. Idzie do przodu siłą przyzwyczajenia, ale nie wie, że przed chwilą dostał kulę i już go nie ma – wyjaśnił powoli, cedząc słowa. – I widzisz, mój przyjacielu… My mamy misję humanitarną. Ty masz taką misję. Trzeba temu trupowi pomóc się przewrócić. Bo jak się przewróci, wtedy już na pewno nie wstanie…

PIERWSZE STRONY „CWANIAKÓW” MOŻECIE PRZECZYTAĆ TUTAJ

FRAGMENTÓW „CWANIAKÓW” MOŻECIE POSŁUCHAĆ NA STRONIE DWÓJKI POLSKIEGO RADIA



„(…) Upał był nieznośny, dawał nam po karkach i niczym nieosłoniętych głowach. Już pierwszy rzut oka na okolicę nie dawał dużych nadziei na spotkanie potencjalnej informatorki. Na postoju nie było żadnego tira, najwyraźniej warunki pogodowe były przesadnie dobre i – paradoksalnie – nie sprzyjały świadczonej tu rekreacji.

Pokręciliśmy się zawiedzeni po pustej przestrzeni. Nigdzie nie zauważyłem zmęczonej życiem kobiety w wyzywająco czerwonej miniówce. Tirówka chyba zrozumiała, że tego dnia nie będzie ruchu w interesie. A więc z rozmowy nici…

– Nie ma jej – powiedziałem. – Zbierajmy się.

– Tak, to był chyba głupi pomysł – przyznał Marek i ruszył w stronę samochodu.

Wlokłem się za nim, szurając butami po żwirze. Czułem głód i wzbierającą złość. Może by tak zjeść obiad w Hubertusie?

– Hej, panie znajomy! – usłyszałem gdzieś z boku damski głos. – Szuka mnie pan? Dzisiaj okazja, duży rabat!

Marek też to usłyszał. Przystanęliśmy zaskoczeni, rozglądając się na boki. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, skąd ona do nas mówi. Siedziała w cieniu drzew, skryta w przykurzonym fiacie panda. Zaparkowała sprytnie, schowana z jednej strony przed słońcem, z drugiej przed wzrokiem klientów zajazdu. Z tego miejsca miała doskonały widok na postój dla ciężarówek. Tyle że tym razem jej teren łowiecki był cichy jak nigdy.

Dałem Markowi znak, by poczekał przy samochodzie, a sam ruszyłem ku fiatowi. Tirówka wystawiła przez uchylone drzwi swoje długie nogi, łapiąc ostre słońce. Zupełnie nie wiem po co: od solarium były już niemal koloru hebanu. Na mój widok na jej mocno umalowanej twarzy pojawił się wulgarno-ironiczny uśmieszek.

– Już myślałam, że zabawimy się w trójkącik – zagadnęła.

– Może innym razem – zażartowałem, choć ona odebrała to całkiem serio.

– A co dzisiaj, panie detektywie? Szybko i ostro za dwieście? Czy może znowu smętne gadki za nędzne pół stówy?

– Miał być jakiś rabat – rzuciłem kąśliwie. – Chciałem pogadać. Mam ważny temat.

– To będzie bez rabatu, panie i władco.”



„Koszałka Opałka zobaczyłem raz jeszcze – następnego dnia wieczorem. A właściwie jego drogie adidasy. Rozpoznałem je na ekranie telewizora. Wystawały spod czarnej folii, którą funkcjonariusze w mundurach nakryli zwłoki, wsuwane pospiesznie do policyjnego wozu. Z wrażenia rozlałem jogurt, brudząc sprawdziany leżące na ławie przed moim tapczanem. A zaraz potem, nie zwracając uwagi na skutki tej katastrofy, sięgnąłem po pilota, by podnieść poziom głosu.

…Do morderstwa doszło wczoraj w godzinach popołudniowo-wieczornych w ustronnym, rekreacyjnym miejscu na obrzeżach Poznania. Według naszych ustaleń, ofierze zadano cios nożem w klatkę piersiową. Motywy zbrodni nie są na razie znane. Policja odmawia wszelkich komentarzy… – prezenter lokalnego programu informacyjnego wypowiadał słowo za słowem minorowym tonem.

W kilkusekundowej migawce pokazano miejsce znalezienia ciała: wygniecioną suchą trawę pod rachityczną sosną. I słupki z pniaków blokujące samochodom wjazd do lasu. Chwilę później na ekranie pojawiła się twarz rzecznika lokalnej policji. Wyglądał na zirytowanego pytaniami dziennikarzy o to, kim była ofiara napaści.

– A skąd pan wie, że to była napaść? – zjeżył się.

– Przecież sam nie zadał sobie takiej rany! – błysnął refleksem reporter TVP.

– Na obecnym etapie śledztwa nie udzielamy żadnych informacji – uciął nerwowy dialog policjant.

Zaraz potem nastąpiła zmiana tematu i prezenter serwisu informacyjnego zajął się zasadami wypłacania pieniędzy z rządowego programu „500 plus”.

Siedziałem przed ekranem jak sparaliżowany. Uświadomiłem sobie, że wczoraj po południu byłem prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, który widział brodacza w wieku przedemerytalnym żywego. I dosłownie mnie zatkało.

Moja pierwsza myśl: to przecież mogłem być ja. Napastnik musiał się czaić gdzieś przy leśnej alejce. Być może nawet widział mnie, zanim zaatakował Koszałka. Mój Boże, jak absurdalny wydał mi się nagle ten pseudonim nadany ad hoc nieznajomemu!

Zaraz potem pomyślałem, że policja na pewno szuka świadków zdarzenia. A ja przecież coś widziałem. No właśnie, tylko co? I czy jestem pewien, że rzeczywiście mam śledczym do przekazania coś interesującego? A jeśli mnie wyśmieją? W końcu, mogę im co najwyżej opisać denata. Tyle że jego rysopis znają już aż za dobrze…

Nagle poczułem ciarki na plecach.

Dwójka biegaczy!

Przecież pobiegli za tym gburem!

A jeśli…

W jednej chwili zrozumiałem, że widziałem znacznie więcej, niż początkowo sądziłem. Widziałem, ale czy zobaczyłem?

Chwyciłem długopis, odsunąłem od siebie dwa pobrudzone jogurtem sprawdziany i odwróciłem kartkę trzeciego, czystego. Na gorąco zacząłem na niej spisywać wszystko to, co impulsywnie wyrzucał z siebie twardy dysk mojej pamięci. Wynotowałem kilkanaście punktów, poczynając od godziny, o której widziałem przyszłego denata, i jego zachowania, a kończąc na fizjonomiach dwójki biegaczy, podążających jego śladem. Takie zawodowe zboczenie, wyniesione ze studiów. Spis wyglądał wprawdzie jak chaotycznie sporządzona lista zakupów, ale nie dbałem o to. Liczyło się przecież to, co zapisałem.

Zerknąłem za okno. Ciemności kryły już ziemię, jak napisał niegdyś pewien polski pisarz. Był wprawdzie marzec, ale przed dziewiętnastą nawet on musiał uznać wyższość praw natury. Gdzie tu jest najbliższa komenda policji?

Gdy chwyciłem kluczyki, wiedziałem już, dokąd pojadę. W tyle głowy tliła się nadzieja, że może wniosę coś istotnego do śledztwa. W końcu coś zobaczyłem. Tylko co?”



Przed wejściem do szpitala miejskiego nr 2 od strony ulicy Zacisze stała warta, złożona z dwóch żołnierzy w pełnym wyposażeniu bojowym. Lufy karabinów połyskiwały ostrzegawczo w słabym świetle ostatniej ulicznej latarni, która ocalała pod gęstym ostrzałem i rzucała teraz nieco blasku na chodnik przed lecznicą. Na betonowych płytach widać było ślady krwi – pamiątkę po dziesiątkach rannych, których przynoszono i podwożono karetką do szpitala w przerwach walk. Wokół panował pozorny spokój. Pozorny, bo co chwila gdzieś z ciemnego wnętrza Jeżyc do uszu żołnierzy dochodziły serie strzałów. Mimo zapadnięcia zmroku wojsko wraz z Korpusem Bezpieczeństwa Wewnętrznego ciągle likwidowało pojedyncze, osamotnione punkty ogniowe powstańców.
– To już chyba koniec – mruknął Suwart, a zaraz potem zerknął na Niemca, skrytego za krzakiem bzu. – Ej, ty! Achtung! Uważaj! – szepnął do niego. – Zaraz zaczynam!
Eichwald skinął głową na znak, że rozumie. Siedzieli obaj w ukryciu za płotem jednej z posesji, dochodzących do ulicy Zacisze. Przez szczeble ogrodzenia śledzili od kwadransa ruchy żołnierzy – wystarczająco długo, by przekonać się, że wojsko dostało konkretny rozkaz: nie wpuszczać nikogo bez specjalnej przepustki. W tym czasie do wnętrza szpitala dostał się jedynie wracający z miasta lekarz w fartuchu i dwóch mężczyzn w cywilu, wyglądających na funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Kilku rodziców, poszukujących swoich dzieci, żołnierze odesłali z kwitkiem. Ludzie nie protestowali, bo w tym samym czasie ulicą Mickiewicza przejechały dwa czołgi. Demonstracja siły działała na wyobraźnię.
Mężczyźni za płotem czuli, że ich czas się zbliża. Plan był prosty. Suwart miał odciągnąć uwagę wartowników, a Eichwald w tym czasie wbiec niezauważony do szpitala. Jeśli się uda, od razu pobiegnie na piętro, do Julii. Jeśli jednak coś pójdzie nie tak, będzie improwizował.
Suwart pomacał ręką wokół siebie i uniósł butelkę z benzyną. To był ostatni koktajl Mołotowa, jaki posiadał. Oby się udało! – pomyślał, wydobytą z kieszeni zapalniczką zapalił wąski pasek materiału, biegnący ku korkowi i w pół przykurczu cisnął butelką w stronę czarnej pobiedy, zaparkowanej kilkanaście metrów na prawo.
Rzut był perfekcyjny. Szkło rozbiło się na owalnym dachu auta, wzniecając momentalnie morze ognia na karoserii samochodu. Towarzyszył temu efektowny wybuch.
– Atakują! – wyrwało się jednemu z żołnierzy.
Obaj mocniej chwycili za broń. Kierując lufy ku płonącej pobiedzie, podbiegli zdezorientowani w stronę auta, kuląc się na wszelki wypadek za jego maską.
Suwart tylko na to czekał. Zza paska spodni wydobył zdobytą na Młyńskiej tetetkę, odciągnął kurek i wycelował w boczną szybę wozu. Huk wystrzału i brzęk tłuczonego szkła przygiął żołnierzy do ziemi. Celowali w parkan za autem przekonani, że to właśnie tam kryją się niewidoczni dywersanci. Słyszeli o nich wiele złego podczas porannej odprawy.
– Leć! – rozkazał Suwart Niemcowi, podnosząc się jednocześnie z klęczek. – Ja ich jeszcze odciągnę!
Carstenowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wykorzystując zamieszanie i fakt, że żołnierze porzucili swój posterunek, przeskoczył przez płot i nie oglądając się za siebie pognał na złamanie karku w stronę drzwi szpitala.
Już raz znalazł w nich schronienie. Teraz modlił się, by nie okazały się zamknięte.
Jeszcze tylko dwa metry, jeszcze jeden…
Za plecami usłyszał znowu strzały.
Z tetetki, nie z karabinu.
Gdy dopadł do klamki, żołnierze odpowiedzieli wreszcie ogniem.
Drzwi ustąpiły, wpadł do środka.
Serce rozrywało mu pierś, a w głowie szumiały kaskady krwi. A może raczej euforii.
Żył! Był bezpieczny!
Znowu mógł pójść do Julii.



AUDIOBOOKI „KRYPTONIM POSEN”, „MECZ” I „RACHE ZNACZY ZEMSTA” – ZNAJDZIECIE TUTAJ

WIĘCEJ OPCJI (AUDIOBOOKI I EBOOKI) – TUTAJ

FRAGMENTY E-BOOKÓW:

Biegacz

Ściema

Poznaniacy przeciwko swastyce

Rache znaczy zemsta

Mecz

Kryptonim Posen

Fragmenty Arcymistrza

Fragment Juni